środa, 4 września 2019

Bieganie po norwesku, czyli randka z Tourettem

Wróciłem trochę do biegania. Nie tam, że od razu jakaś masakra w stylu maratonu, ale ostatnio jak zbliżyłem się do wagi domowej, to jakoś tak jęknęła z przerażenia, krzycząc: "No chyba zwariowałeś!", więc... postanowiłem pobiegać i to w samym królestwie Norweskiego Black metalu i ropy naftowej. Czemu akurat tam? To temat na osobny, gorzko-kwaśny elaborat o naszym kochanym państwie, które wyżej ceni sobie żula, tylko dlatego, że potrafi spłodzić gromadę dzieci. Od ludzi, którzy owym żulom potrafią wsadzić rurę do tchawicy, kolejny raz ratując ich przed skutkami ich własnej głupoty. 
             
   Ale do tematu. Jeśli chce się pobiegać po Norwegii, należy przede wszystkim wziąć pod uwagę skandynawskie, dość subtelne podejście do bezpieczeństwa. Innymi słowy, najlepiej żebyś przed bieganiem odbył cztery kursy zakończone egzaminem pt.: "Jak biegać bezpiecznie", zainstalował sobie w telefonie trzy aplikacje śledzące twoje położenie, parametry życiowe oraz samopoczucie, założył niezbędne ochraniacze, kask, kamizelkę, nakolanniki ochronne, a w plecaku trzymał zestaw reanimacyjny o nazwie "Wróć bezpieczny". Jeśli chcesz biegać przy drodze, należy pamiętać o bezpiecznej półkilometrowej odległości od osi jezdni. Jeśli spełniasz wszystkie z powyższych, możesz iść pobiegać... aaa, jeszcze jak jesteś zmuszony jednak biec po drodze, to nie przejmuj się tym, że oni jeżdżą powoli. Wiadomo, że jak Polak jedzie z prędkością o 10 km/h mniejszą od znaku, to najpewniej jest po kielichu i jedzie ostrożnie, żeby kłopotu nie narobić. Norwedzy jak na znaku jest 50 km/h, jadą 40, jak 30, jadą 20, a jak 20 zaczynają cofać, a jak chcesz przejść przez ulicę, to auta umożliwią Ci to zatrzymując się ze 3 przecznice wcześniej od twojego przejścia... bo tak jest BEZPIECZNIE! i w cholerę wysokie mandaty.
                 No i samo bieganie, to jest całkiem inna poezja, bo teren jest taki, że nie masz poziomych dróg, są tylko w górę i w dół, więc takie bieganie, to tak trochę jak randka kobitki z gościem z zespołem Tourette’a... Przychodzisz do wykwintnej restauracji, widzisz piękne góry i masz pierwszy zbieg, czyli facet jest przystojny, zadbany, odsuwa Ci krzesło, proponuje najlepszy rocznik wytrawnego wina.... i nagle wyzywa Cię od najgorszych, puszczając wiązankę, której nie powstydziłby się żaden warszawski cwaniak, chwaląc się półkilometrowym podbiegiem. Kiedy już wyplujesz płuca i przeklniesz każdego, kto zachwalał bieganie, złorzeczysz wszelkim bóstwom, że mogły stworzyć coś takiego jak piękne górskie tereny. . W końcu doczłapiesz się na szczyt i masz kolejny zbieg. Przyjemny facio okazuje się być bardzo inteligentny i szarmancki, z niesamowitym poczuciem humoru. Znowu dostrzegasz piękno gór i dostajesz kolejny, jeszcze gorszy opiernicz od kolejnego podbiegu. Kiedy dobiegasz do punktu w którym uznajesz, że zestaw reanimacyjny, by się jednak przydał, dochodzi do ciebie, że musisz wrócić, więc wszystko od początku i patrzysz na całkiem przystojnego gościa nie wiedząc czy cię opierniczy, czy deser zaproponuje... 
                 Po wszystkim najgorsze jest, że zauważasz u siebie objawy choroby afektywnej dwubiegunowej, lub skłonności mocno masochistyczne, bo ogólnie mimo mętliku w głowie, zmasakrowanych nóg i wyplutych płuc, to w sumie Ci się spodobało i na pewno to powtórzysz.
PS. Polecam miejscowość Egersund to jest coś takiego, żeby Wam zobrazować, jak połączenia naszego Karpacza z Rewalem i małą domieszką Kieleczczyzny. Tzn
Jest morze, ale są i góry, więc nad brzeg idziesz dwa kilometry pod górę, piździ jak w kieleckim i zamiast dziewczyn są owce...